Samuel Marshall i Dave Grossman. Te dwa nazwiska kojarzy każdy zajmujący się psychologią wojskową. Obaj dowodzili, że żołnierze na polu walki nie chcą zabijać. Ich książki weszły do kanonu rozmów o przemocy i zabijaniu, stanowiąc fundament wielu dalszych publikacji. Czy słusznie?

„Men against fire” i „On Killing” to dwie podstawowe prace dla wszystkich pragnących przedstawić istoty ludzkie jako pacyfistyczne w swej naturze. Nic w tym zresztą dziwnego, biorąc pod uwagę ich zawartość. Autor pierwszej z nich twierdzi, że amerykańscy żołnierze walczący na frontach II wojny światowej zasadniczo wzbraniali się przed pociągnięciem za spust, drugi zaś przekonywał czytelników, że liczba załadowanych i porzuconych muszkietów znalezionych na pobojowisku pod Gettysburgiem dowodzi, że piechurzy nie chcieli zabijać się nawzajem.

Zarówno same prace, jak i ich autorzy szybko znaleźli się w centrum werbalnego i pisemnego tornada gorących dyskusji, w trakcie których zadawano liczne pytania o naturę samego człowieka, a także wojny jako takiej. I tylko nieliczni polemiści zauważyli jeden mały detal – ani Marshall, ani Grossman, nie mieli pojęcia, o czym piszą.

Mit numer 1: żołnierze, którzy nie strzelali

Samuel Lyman Atwood Marshall (fot. U.S. War Department, domena publiczna)

W 1947 roku do rąk czytelników trafiła książka „Men against fire” autorstwa Samuela Lymana Atwooda Marshalla, człowieka będącego przede wszystkim dziennikarzem, a przy okazji wojskowym i historykiem. Główną tezę wspomnianej pracy stanowiła dość sensacyjnie brzmiąca informacja, że mniej niż 25% amerykańskich „piechurów” wysłanych na front podczas II wojny światowej rzeczywiście strzelało w kierunku nieprzyjaciela. Jego książka przyniosła mu sławę i uznanie zarówno w kręgach akademickich, jak i wojskowych, mając wpływ m.in. na programy szkoleniowe armii amerykańskiej.

Co ciekawe (i w perspektywie – przerażające), przez lata nikt na poważnie nie kwestionował zarówno samej metodologii Marshalla, jak i wniosków wypływających z jego pracy. Być może miało tu miejsce swego rodzaju domniemanie kompetencji lub też mechaniczne powielanie „prawdy” Marshalla przez licznych wojskowych utwierdzających swych odbiorców w przekonaniu, że „Men against fire” rzeczywiście ukazuje prawdę. Nie mam zamiaru wchodzić tu w liczne meandry tej historii, przepraszam. Zainteresowanych odsyłam choćby do bibliografii niniejszego artykułu.

Przełomem w sprawie postrzegania wspomnianej pracy stał się rok 1977, kiedy to zmarł jej autor, a jego tzw. spuściznę udostępniono szerszemu gronu badaczy. To, co w niej znaleziono (a raczej czego nie znaleziono), wywołało dosyć spore zamieszanie w amerykańskim światku wojskowych uczonych. Dlaczego?

Czytając pracę opierającą się w dużej mierze na danych statystycznych, napisaną przez kogoś cieszącego się pewną estymą i uznaniem w tzw. środowisku, można na ogół bezpiecznie zakładać, że autor wie, o czym pisze, a za jego twierdzeniami stoją konkretne dane, ujęte w ładne tabele i wykresy. Szperając więc w dorobku Marshalla, spodziewano się całych tomów zapełnionych danymi statystycznymi wspierającymi jego słynne twierdzenie o niewielkim odsetku amerykańskich żołnierzy pociągających za spust podczas II wojny światowej.

Jak się już zapewne Państwo domyślacie, niczego takiego nie znaleziono. Cały plon poszukiwań stanowiło kilka notesów z luźnymi notatkami sporządzonymi przez Marshalla podczas niektórych rozmów. Ilość znalezionego materiału nie tylko nie nosiła znamion żadnej systematyczności, ale stała w rażącej sprzeczności z deklarowanym przez autora szerokim zakresem badań. Ten dosyć szokujący fakt sprawił, że zaczęto uważniej analizować „Men against fire”, tym razem bez przekonania o nieomylności i autorytecie jej autora. Szybko pojawiły się kolejne wątpliwości.

Narracja Marshalla kręciła się wokół prostego założenia – przeciętny piechur ma olbrzymie opory przed naciśnięciem na spustu (fot. National Archives, id 74250711)

Pisząc swą książkę, Marshall opierał się, jak twierdził, na wywiadach przeprowadzonych z około 400 kompaniami piechoty (jedna kompania liczyła w latach 1944–1945 193 żołnierzy) w Europie i na Pacyfiku, choć niekiedy liczba ta rosła (niczym ryba w wędkarskich opowieściach) aż do 603. Problem w tym, że Marshall rozpoczął swe badania w listopadzie 1943 roku na Pacyfiku, by następnie przenieść się po D-Day do Europy, co oznacza, że nigdy nie zdążyłby przeprowadzić rozmów z tak dużą liczbą żołnierzy przed zakończeniem II wojny światowej. Tym bardziej że – wg. ludzi współpracujących z nim w tym okresie – nie był on tytanem pracy.

Historycy i entuzjaści analizujący jego życiorys również doszli do interesujących wniosków. I nie chodzi tu o żaden atak „ad personam”, a zaledwie o ustalenie pewnego charakterystycznego podejścia Marshalla do zwykłej, nudnej prawdy.

Na pierwsze niespodzianki natrafiono, analizując jego służbę podczas Wielkiej Wojny. Wbrew twierdzeniom Marshalla, nie został awansowany na porucznika przed zakończeniem działań bojowych, a 11 listopada nie zastał go „w okopie”, jako że jego jednostka (315 Engineer Battalion) zajmowała się budową dróg i odwszawialni. Jego wspomnienia dotyczące bytności na froncie (już jako badacz) podczas II wojny światowej czy wojny w Korei również nie wytrzymywały konfrontacji z dokumentami i naocznymi świadkami wydarzeń.

W jego opinii większością strzelania zajmowały się karabiny maszynowe, „bazooki” i miotacze ognia (fot. National Archives, id 74250843)

Swojego rodzaju bombą podłożoną pod „Men against fire” okazał się jednak wywiad z Johnem Westoverem (przeprowadzony w 1987 roku przez Rogera J. Spillera), asystentem Marshalla podczas jego badań w Europie. Według niego Marshall nawet nie pytał żołnierzy o to, czy strzelali, a jego twierdzenia o przeprowadzeniu wywiadów z kilkuset kompaniami są oczywistą przesadą. Pytany o podstawy owych słynnych „procentów” Westover stwierdził z rozbrajającą szczerością, że wynikają one wyłącznie z intuicji Marshalla i jego generalizacji, zawierających jednak „esencję prawdy”.

Sam Westover próbował w późniejszym czasie zmienić wersję wydarzeń przedstawioną Spillerowi, niemniej „mleko się rozlało”. W świetle dowodów ujawnionych po jego śmierci wyraźnie widać, że Marshall napisał swą książkę, opierając się wyłącznie na swoich przekonaniach i domniemaniach, niepopartych żadną analizą źródłową i bez przeprowadzenia badań statystycznych. Mówiąc zaś zupełnie wprost – zmyślał.

Powyższe rewelacje powinny zakończyć żywot „Men against fire” jako źródła rzetelnej wiedzy na temat funkcjonowania żołnierzy na polu bitwy, a wszystkie istniejące egzemplarze powinny trafić do bibliotecznych działów oznaczonych jako „fantastyka”. Tak się jednak nie stało.

Marshalla zupełnie nie interesował przebieg bitwy, wydawane rozkazy ani to, czy żołnierz rzeczywiście miał szansę oddania strzału. Dla niego liczyła się wyłącznie jego własna wizja i wynikające z niej wnioski (fot. National Archives, id 74250863)

Tezy z owej książki zostały już uznane za „święte”, a głoszeniem jej „prawd” zajmowało się wielu profesorów i oficerów. Marshall nie mógł być więc po prostu zdemaskowany jako kłamca czy iluzjonista. Zbyt wiele karier mogłoby przez to ucierpieć. Zamiast uczciwego rozliczenia się z przeszłością i przeproszenia uczniów oraz czytelników, zabrano się za rozwadnianie tematu.

W 1999 roku United States Army Training and Doctrine Command wydało dużą (ok. 140 stron) pracę poświęconą wpływowi pracy Marshalla na armię amerykańską. Na 77 stronie owej książki stwierdzono, że chociaż tezy tegoż badacza były wielokrotnie cytowane i dyskutowane w ciągu minionych dekad, to ich rzeczywiste znaczenie „trudno wydestylować”. Jednocześnie autorzy nie szczędzili względem niego wielu ciepłych słów i kompletnie zignorowali opublikowane w minionych latach dowody na nieetyczne postępowanie tego uczonego. W 2002 roku w The Journal of Military History pojawił się z kolei artykuł „udowadniający”, że Marshall miał rację, jednak ze złych powodów. Rzecz jasna, sięgano czasem po bardziej personalne ataki względem krytyków owego „autorytetu”, niemniej pozwolę sobie je przemilczeć.

Jak widać, nie mogąc uratować statystyk Marshalla, główny wysiłek skierowano na podtrzymanie jego tezy, choć jest ona pozbawiona jakichkolwiek naukowych podstaw. Czy to zadziała? Czy prawda w końcu przedostanie się do opinii publicznej? Zobaczymy.

Te same metody zastosował Marshall podczas późniejszych „badań” na europejskim teatrze działań wojennych (fot. National Archives, id 148727174)

Mit numer 2: muszkiety spod Gettysburga

Początkiem tej historii jest książka „On Killing” Dave’a Grossmana, wydana po raz pierwszy w 1995 roku. To dosyć obszerna praca (łącznie 366 stron), niemniej do świadomości publicznej przedostał się przede wszystkim jej dosyć krótki fragment traktujący o porzuconych muszkietach znalezionych na pobojowisku pod Gettysburgiem.

Tu mała dygresja: słowo „muszkiet” pojawia się zarówno w samej książce, jak i w przytoczonym później źródle, więc – mając świadomość pewnych złożoności w dziedzinie ówczesnej broni palnej i związanych z nimi zawiłości terminologicznych – będę się trzymał tego określenia. Dziękuję za zrozumienie.

Pobojowisko pod Gettysburgiem. Jak widać, karabiny zostały już zabrane, a ciała dokładnie przeszukane (fot. National Archives, id 533310)

Według danych przytoczonych przez Grossmana, na gettysburskim pobojowisku znaleziono łącznie 27 574 muszkiety, z czego prawie 90% (24 000) miało proch i pocisk (lub pociski) w lufie. 12 tysięcy z nich miało być załadowanych dwa razy, sześć tysięcy 3-10 razy, a jedną sztukę załadowano ponoć aż 23 razy. Wniosek, jaki Grossman wyciągnął z tych danych, jest banalny (przynajmniej dla niego) – większość żołnierzy piechoty biorących udział w tamtej bitwie nawet nie próbowało zabić wroga. Czy rzeczywiście?

Mógłbym w tym momencie pójść drogą wytyczoną przez wielu autorów, wikłając się w opisy funkcjonowania ówczesnej broni, rozpisując się nt. wadliwego systemu szkolenia strzeleckiego i innych tego typu rzeczy. Byłaby to zresztą świetna droga do napompowania objętości mojego artykułu. Nic takiego jednak nie zrobię. Zamiast tego skieruję Państwa do najbardziej prawdopodobnego źródła owego mitu, czyli do artykułu majora T.T.S. Laidleya pt. „Breech-loading Musket” („Muszkiet ładowany odtylcowo”) opublikowanego w styczniu 1865 roku w „United States Service Magazine”.

Inne zdjęcie z pola bitwy pod Gettysburgiem. Broń nadal leży przy tych zwłokach (fot. Biblioteka Kongresu USA, digital id cwpb 00911)

Zapoznawszy się ze wzmiankowanym materiałem, łatwo stwierdzić, że jest to tekst napisany pod konkretną tezę: broń ładowana odprzodowo jest przestarzała i niepraktyczna, a jedyną przyszłością armii jest broń odtylcowa. Chcąc przekonać czytelników do swojej racji, Laidley sięga m.in. po wspomnianą już kwestię broni zebranej z pola bitwy pod Gettysburgiem. I tu znajdziemy małą niespodziankę.

Na początku wszystko toczy się znanym rytmem. Ot, znaleziono tyle a tyle muszkietów, z czego tyle a tyle było załadowanych… no i rzeczywiście jeden z nich nabito 23 razy. Tyle że zaraz w kolejnym zdaniu autor stwierdza, że muszkiety ładowano najczęściej bez rozerwania papierowej osłony ładunku, a dodatkowo w niektórych wypadkach wprowadzono je do lufy tył na przód, tj. pociskiem w kierunku strzelca, a prochem w stronę wylotu lufy.

I tyle, dziękuję, można się rozejść. Sensacji brak. Dlaczego?

Gettysburg po raz trzeci. Żołnierz Konfederacji i jego broń (fot. Biblioteka Kongresu USA, digital id ppmsc 00172)

Opierając się na opisie Laidleya, łatwo zrozumieć, że w ferworze walki część żołnierzy po prostu załadowała swoją broń w sposób uniemożliwiający oddanie strzału. Jeśli proch wciąż znajdował się w papierowej osłonie, a tym bardziej, gdy w jego miejscu załadowany był pocisk, płomień generowany przez mechanizm zamkowy nie mógł dotrzeć do ładunku miotającego. Bez pracochłonnego dłubania w lufie broń była bezużyteczna, a żołnierz na polu bitwy po prostu nie mógł sobie przystanąć, by próbować odblokować swój muszkiet. Czemu miałby zresztą to robić, mając wokół siebie broń pozostawioną przez rannych i zabitych? Niefortunny żołnierz pozbywał się więc swojego muszkietu i podnosił inny.

Jak jednak wyjaśnić tysiące sztuk broni załadowanej wielokrotnie?

Prosty schemat działania broni z zamkiem kapiszonowym. Iskra wygenerowana przez uderzenie kapiszona przedostaje się kominkiem do lufy i zapala ładunek prochowy. Jeśli zamiast niego znajduje się tam ołowiany pocisk lub ładunek włożono bez rozerwania papieru, broń nie wypali (rys. Carlos f, CC BY-SA 3.0)

Nagranie z udziałem rekonstruktorów pokazujące, jak wyglądały poszczególne czynności podczas ładowania.

Najwyraźniej część z błędnie załadowanych i w rezultacie wyrzuconych muszkietów została podniesiona przez żołnierzy szukających zastępstwa dla swej broni, która z różnych przyczyn (awaria? uszkodzenie? zatkanie przewodu lufy? błąd ładowania? wystrzelił wycior?) nie nadawała się do użytku. Nieświadomy znalazca zapewne próbował wystrzelić z nowej broni, oczywiście bez powodzenia. Jego pierwszą myślą było, że broń nie jest załadowana. Co więc robił? Ano ładował. I dopiero po kolejnej próbie wystrzału docierało do niego, dlaczego poprzedni właściciel owego muszkietu tak ochoczo się z nim rozstał.

Proces ładowania broni z okresu Wojny Secesyjnej:

Proces ładowania broni z okresu Wojny Secesyjnej

Czy taka broń mogła być podniesiona ponownie i załadowana po raz trzeci czy czwarty? Trudno to określić, aczkolwiek nie jest to niemożliwe.

Wobec niemożności dotarcia do dokładniejszych danych (typy broni, miejsce znalezienia, stan konkretnego egzemplarza), pozwolę sobie w tym momencie zakończyć ową wyliczankę-ładowankę. Jedno jest jednak już jasne – to nie pacyfistyczne nastawienie żołnierzy spowodowało porzucenie tych muszkietów, lecz błędy w ładowaniu wywołane stresem i brakami w wyszkoleniu.

Ładunki prochowe z okresu amerykańskiej wojny o niepodległość (fot. Daderot, domena publiczna)

Podsumowanie

Skracając powyższe rozważania do zaledwie kilku linijek: Marshall wymyślił sobie dane pasujące do promowanej przez siebie tezy, a Grossman nie zweryfikował danych, które wykorzystał do zbudowania części narracji swej pracy. W kolejnych latach rzesze historyków i entuzjastów powtarzała ich sensacje, działając zapewne w dobrej wierze, przyczyniając się jednak do utrwalania pozycji obu autorów, ich książek i tez.

Gdyby próbować wyciągnąć jednolity i zwarty wniosek z powyższych rozważań, to byłby nim postulat zachowywania wszechstronnej ostrożności w przyjmowaniu za prawdę różnego rodzaju tez prezentujących się, z punktu widzenia danego środowiska, niezwykle kusząco i atrakcyjnie. Warto także pamiętać, że nawet największe historyczne autorytety są zdolne do pomyłek i manipulacji.

Bibliografia

Książki

  • William B. Edwards, Civil War Guns. The complete story of Federal and Confederate small arms: design, manufacture, identification, procurement, issue, employment, effectivemess, and postwar disposal, The Stackpole Company, Harrisburg 1962.
  • Paddy Griffith, Battle tactics of the Civil War, Yale University Press, New Haven–London 2001.
  • Dave Grossman, On killing. The psychological cost of learning to kill in war and society, Little, Brown and Company, Boston–New York–Toronto–London 1996.
  • John Douglas Marshall, Reconciliation Road. A family oddysey, University of Washington Press, Washington 2000.
  • L.A. Marshall, Men against fire. The problem of Battle Command, University of Oklahoma Press, Norman 2000.
  • James M. McPherson, Battle Cry of Freedom: Historia Wojny Secesyjnej, Napoleon V, Oświęcim 2017.
  • D.G. Williams, SLAM. The influence of S.L.A. Marshall on the United States Army, U.S. Army Training and Doctrine Command, Washington 1999.

Artykuły

  • John Whiteclay Chambers II, L.A. Marshall’s Men Against Fire: New Evidence Regarding Fire Ratios [w:] „The US Army War College Quaterly: Parameters”, Vol. 33 (2003), № 3.
  • Piotr Derengowski, Między nowożytnością a współczesnością. Broń palna wojny secesyjnej (1861–1865), „Przegląd Historyczno-Wojskowy”, r. 12 (2011), nr 4 (237).
  • Robert Engen, L.A. Marshall and the Ratio of Fire: History, Interpretation, and the Canadian Experience, „Canadian Military History”, Vol. 20 (2011), Issue 4.
  • Kelly C. Jordan, Right for the Wrong Reasons: S.L.A. Marshall and the Ratio of Fire in Korea, „The Journal of Military History”, Vol. 66, January 2002.
  • T.S. Laidley, Breech-loading Musket, „The United States Service Magazine”, Vol. 3, New York 1865.
  • Roger J. Spiller, L.A. Marshall and the Ratio of Fire, „RUSI Journal”, Winter 1988.

Artykuły prasowe i internetowe

4 KOMENTARZE

  1. Szanowny panie Męczykowski, może pan mi wyjaśnić, czemu z uporem maniaka pisze pan o muszkietach pod Gettysburgiem, skoro ten typ broni wyszedł z użycia pod koniec XVII wieku?
    A pod Gettysburgiem, obie strony używały karabinów?
    Uniakarabin Springfield wzór 1861 a Konfederacja karabin Enfield wzór 1853 strzelający pociskami Minié
    Być może jestem laikiem, ale oba karabiny to raczej nie muszkiety.

    • Ależ zrobiłem to w samym artykule: „Tu mała dygresja: słowo „muszkiet” pojawia się zarówno w samej książce, jak i w przytoczonym później źródle, więc – mając świadomość pewnych złożoności w dziedzinie ówczesnej broni palnej i związanych z nimi zawiłości terminologicznych – będę się trzymał tego określenia. Dziękuję za zrozumienie.”. Dlaczego przyjąłem takie założenie? Już wyjaśniam. Przede wszystkim, sprawa wyposażenia obydwu stron w broń strzelecką była trochę bardziej złożona, niż to pan raczył przedstawić. Dostępne mi materiały nie zawierały też żadnego wyszczególnienia co do typów/modeli broni strzeleckiej zebranej na pobojowisku. Owszem, mógłbym w tym momencie zdecydować się na zamieszczenie w materiale sporego akapitu nt. uzbrojenia Unii i Konfederacji, niemniej znacząco spowolniło by to narrację. Warto też – tak mi się wydaje – przypomnieć, że nie jest artykuł o broni, tylko o pewnych mitach które dawno powinno się już wyrugować z podręczników i umysłów. Można rzecz jasna nie zgadzać się z moim podejściem do tej kwestii, punkt widzenia zależy w końcu od punktu siedzenia.

  2. Część żołnierzy spod Gettusburga mogła być tak słabo wyszkolona że w ferworze walki nawet nie zauważali że odpalał jedynie kapiszon. Ładowali więc do lufy kolejny ładunek. I kolejny… Dopiero po entym razie zauważając że coś jest nie tak.

Skomentuj. Jesteśmy ciekawi Twojej opinii!