Jeden z pruskich generałów, obserwując szarżę francuskiej kawalerii podczas bitwy pod Sedanem w 1870 roku, powiedział „To piękne, ale tak się nie walczy”. Parafrazując te słowa i odnosząc je do najnowszego filmu Ridleya Scotta, można powiedzieć, że „To jest (czasami) piękne, ale tak to nie wyglądało”.

Emocje wzbudzały już pierwsze materiały z produkcji. Wraz z pojawieniem się zdjęć czy trailerów rozpoczęła się dyskusja na temat tego, jak zostaną przedstawione konkretne momenty z życia Napoleona. Znawcy epoki zaczęli zgłaszać swoje zastrzeżenia, co spotkało się ze zdecydowaną reakcją reżysera. Ridley Scott nie szczędził krytycznych słów wobec uczonych akademików, a w jednym z wywiadów powiedział: „Kiedy mam problemy z historykami, pytam: Przepraszam, kolego, byłeś tam? Nie? No to zamknij mordę”. Zachowanie Scotta sugerowało, że w filmie może pojawić się sporo autorskich pomysłów, ale skali, w jakiej one występują, nie spodziewał się chyba nikt.

„Do prowadzenia wojny potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy”

To, co na pewno można powiedzieć o „Napoleonie”, to fakt, że jest to film zrealizowany z rozmachem. Momentami jest całkiem dobrze nakręcony: scena koronacji (wzorowana na obrazie autorstwa Jacquesa-Louisa Davida – przez moment widać nawet postać artysty wykonującego szkic) czy pożar Moskwy robią wrażenie, podobnie jak plenery Egiptu, zaśnieżone pola pod Austerlitz czy słoneczna Elba. W całym obrazie dominuje wygaszona paleta barw, co jest odzwierciedleniem pewnego trendu panującego w kinematografii. Mając na względzie wydźwięk filmu, jest to zabieg jak najbardziej zrozumiały, choć z mojej perspektywy nie był wcale konieczny.

Koronacja Napoleona na cesarza Francuzów, obraz Jacques’a-Louisa Davida i Georges’a Rougeta, 1805–1807 r. (ze zbiorów Luwru, nr inw. INV. 3699)

Na pochwałę zasługują też wnętrza oraz liczba i jakość użytych rekwizytów. Poprawnie wypadają też mundury i kostiumy – tutaj jedyną większą wpadką jest mundur z okresu rewolucji, który Napoleon ma na sobie podczas sceny bitwy pod Borodino. W przypadku tytułowego bohatera nie mogło także zabraknąć munduru pułkownika strzelców konnych Gwardii Cesarskiej czy charakterystycznego szarego płaszcza. Filmowa Józefina nosi suknie wzorowane na faktycznej modzie doby I Cesarstwa. Pracujący na planie kostiumolodzy i scenografowie odrobili więc zadanie domowe, czego nie można powiedzieć o reżyserze czy scenarzyście.

Zastrzeżenia należy mieć natomiast do montażu – widać po nim, że na potrzeby wersji kinowej dość sporo wycięto, dlatego jeszcze przed premierą Scott zapowiedział wypuszczenie czterogodzinnej wersji reżyserskiej. Nie byłyby to pierwszy typu zabieg w jego wykonaniu – podobnie stało się np. w przypadku Królestwa niebieskiego z 2005 roku i – jak podkreśla wielu odbiorców – ta wersja była zdecydowanie lepsza niż film kinowy. Czy w przypadku „Napoleona” może być podobnie? Jest na to pewna szansa, choć najpewniej nawet sześciogodzinna wersja dzieła Scotta nie byłaby w stanie naprawić wad, które czynią ten film na wielu płaszczyznach produkcją po prostu złą.

„Ciekawa byłaby książka, w której nie byłoby kłamstw”

Napoleon Bonaparte jako Pierwszy Konsul, portret autorstwa François’a Gérarda, 1803 r. (ze zbiorów Musée Condé, nr inw. PE 425)

Dla każdego, kto choć pobieżnie zna biografię Bonapartego, było jasne, że w przeciągu niecałych trzech godzin nie da się w pełni przedstawić życiorysu pierwszego cesarza Francuzów (żyjącego w latach 1769–1821). Film jednak stara się objąć większą część życia Napoleona, tj. lata 1793–1821. Nie znaczy to jednak, że na ekranie zobaczymy wszystkie najważniejsze momenty z tego okresu. Film otwiera egzekucja królowej Marii Antoniny, problem jest jednak taki, że… Napoleon nie był jej świadkiem. Dalej możemy zobaczyć oblężenie Tulonu, dzięki któremu Bonaparte został generałem, i stłumienie rebelii 13 vendemiaire’a (5 października 1795).

Fragmenty te przeplatane są scenami prezentującymi rozwój związku z Józefiną, po czym… lądujemy w Egipcie (a zatem w 1798 roku). Całkowicie pominięto I kampanię włoską, która była kluczowym momentem dla pierwszych lat kariery Napoleona – o ile Tulon pozwolił mu zostać generałem, to właśnie kampania z lat 1796–1797 dała mu prawdziwą sławę i miejsce w gronie najważniejszych francuskich wodzów. Brakuje zresztą wielu innych ważnych momentów, np. bitwy pod Marengo, wojny 1806–1807, wojny w Hiszpanii czy kampanii z lat 1813–1814. Zresztą ten ostatni okres ma wyjątkowego pecha, ponieważ nie pojawia się także np. w miniserialu „Napoleon” z 2002 roku, a przecież w jego trakcie miały miejsce tak ważne wydarzenia jak bitwa pod Lipskiem czy kampania francuska (styczeń–kwiecień 1814), która była przykładem kunsztu Napoleona jako wodza.

Scott stara się przedstawić najważniejsze obszary działania Bonapartego jako wojskowego i polityka. W obydwu przypadkach czyni to jednak w sposób całkowicie niesatysfakcjonujący, ponieważ głównym motywem filmu jest relacja łącząca tytułowego bohatera z jego pierwszą żoną – Józefiną (właściwie Marie-Josèphe Rose Tascher de la Pagerie, po pierwszym mężu de Beauharnais). Należy podkreślić, że znaczenie tego związku zostało znacząco wyolbrzymione (np. w przypadku powrotu Napoleona z Egiptu czy decyzji o ucieczce z Elby – ten ostatni wątek jest tym bardziej zaskakujący, że Józefina zmarła w maju 1814 roku, a Napoleon wylądował we Francji w marcu 1815 roku).

„Francja, armia, Józefina”, a raczej Józefina i długo, długo nic

Scott chciał przedstawić wydarzenia zarówno z perspektywy Józefiny, jak i Napoleona. I chociaż ich filmowa relacja ma charakter przemocowy, to w rzeczywistości była ona zdecydowanie bardziej złożona. Zwłaszcza w pierwszych latach małżeństwa obydwoje tworzyli udany związek (mimo romansu Józefiny) – widać to szczególnie w treści zachowanych listów z kampanii włoskiej, w których Napoleon zapewne szczerze pisał o swojej tęsknocie i przywiązaniu. Rozwód cesarskiej pary był spowodowany w dużej mierze kwestią dziedziczenia tronu i w kolejnych latach Napoleon faktycznie prowadził korespondencję z Józefiną. Według pewnych przekazów miał wypowiedzieć jej imię tuż przed śmiercią. Niemniej ekranowa wersja tego związku jest zdecydowanie zbyt przerysowana.

Rozwód Józefiny i Napoleona na obrazie Henriego Frédérica Schopina, 1843 r. (ze zbiorów The Wallace Collection, nr inw. P568)

Błędem twórców był brak większych wysiłków mających na celu „odmłodzenie” odtwórcy głównej roli – w scenach rozgrywających się w trakcie rewolucji i konsulatu aktor wygląda tak samo, jak w ujęciach na Wyspie Świętej Heleny. Joaquin Phoenix(rocznik 1974) jest obecnie w wieku, w którym Napoleon był u kresu swojego życia, z kolei Vanessa Kirby jest znacznie młodsza (rocznik 1988), podczas gdy historyczna Józefina była o sześć lat starsza od Bonapartego. W tym kontekście dziwnie wygląda scena ślubu cywilnego Napoleona i Józefiny, w którego trakcie oboje podają swoje daty urodzenia. Choć zgodnie z prawdą historyczną oboje wypowiadają fałszywe daty roczne – de Beauharnais ujmuje sobie lat, a Bonaparte dodaje – to i tak wygląda on wyraźnie starzej, niż powinien. Swoją drogą, ktoś może uwierzyć, że oboje podali prawdziwe daty…

„Gdyby Aleksander był kobietą, uczyniłbym go swoją kochanką”

Vanessa Kirby w 2018 r. (fot. Hugo Coucke, CC BY 3.0)

W przypadku postaci drugoplanowych żadna z nich nie dostaje wystarczająco dużo czasu ekranowego, aby można było zbudować jej szerszy obraz. Z licznej najbliższej rodziny Napoleona możemy zobaczyć jedynie jego matkę, Letycję, oraz jednego z braci – Lucjana (ale tylko w scenach z okresu rewolucji). Spośród współpracowników pojawia się tylko minister spraw zagranicznych Charles de Talleyrand, lecz został sportretowany jako osoba tylko pomagająca Bonapartemu. W przypadku francuskich wojskowych absurdalne jest to, że z nazwiska nie wymienia się żadnego z marszałków. Nie przeszkodziło to w tym, aby w jednej ze scen Napoleon obwiniał ich o swoją klęskę.

Spośród przeciwników Bonapartego najwięcej czasu ekranowego otrzymał car Aleksander I oraz Arthur Wellesley, książę Wellington. Ten pierwszy jest pokazany zdecydowanie pozytywnie, zwłaszcza w porównaniu do Napoleona, co może mieć swój wyraz w pokutującym w angielskiej historiografii obrazie cara jako głównego alianta Wielkiej Brytanii. Jest jednak ironiczne, że jego postać jako jedyna jest grana przez… francuskiego aktora. Z kolei Wellington to wódz pewny siebie, który zdaje się kontrolować przebieg bitwy pod Waterloo, a następnie osobiście informuje Napoleona o jego zesłaniu na Wyspę Św. Heleny, co w rzeczywistości nie miało miejsca.

„Potomność powinna sądzić ludzi i rządy tylko w świetle ich czasów i okoliczności, w jakich przyszło im działać”

Dla mnie, jako historyka epoki napoleońskiej, szczególnie bolesne było obserwowanie kolejnych błędów, niedomówień czy absurdów pojawiających się na ekranie. Scott przedstawia Bonapartego jako prostaka, maminsynka i bufona ogarniętego manią na punkcie posiadania syna oraz próżnego tyrana, który pozostawił po sobie jedynie stosy trupów. Oglądając film, nie dowiemy się, dlaczego w ogóle zasługuje na to, aby poświęcić mu to dzieło, może poza tym, że w trakcie toczonych przezeń wojen zginęło kilka milionów ludzi (w filmie mówi się o liczbie trzech milionów, choć historycy nie są zgodni co do szacunków). Wymowne są tutaj plansze końcowe, na których wymienia się straty, jakie poniosła w kolejnych bitwach francuska armia, ale jej przeciwnicy już nie.

Widz nie dowie się, że Napoleon ponosił jedynie częściową winę za wybuch kolejnych konfliktów. W trakcie jego rządów dopiero w 1807 roku Cesarstwo Francuskie po raz pierwszy było stroną jednostronnie odpowiadającą za wybuch wojny (gdy dokonało inwazji na Portugalię). W filmie zabrakło także informacji, że to właśnie Napoleon rozwinął opiekę nad rannymi żołnierzami (wprowadzono używanie na szeroką skalę ambulansów, rozwinęła się chirurgia wojskowa). Nie mówiąc już o braku zobrazowania działalności Napoleona na polu reformowania państwa – sam Bonaparte na Wyspie Św. Heleny miał powiedzieć, że to Kodeks Cywilny (nazywany też Kodeksem Napoleona), a nie któreś z jego zwycięstw militarnych, był jego największym sukcesem.

Model dwukołowego ambulansu z czasów Napoleona, Science Museum w Londynie (fot. Wellcome Library, CC BY 4.0)

„Od wzniosłości do śmieszności jest tylko jeden krok”

Jako historykowi specjalizującemu się w dziejach wojskowości najtrudniej jest mi omawiać aspekty związane z poszczególnymi kampaniami oraz bitwami przedstawionymi w filmie. Na ekranie w pełnej skali zobaczymy jedynie dwie bitwy: Austerlitz (2 grudnia 1805) i Waterloo (18 czerwca 1815), czyli największe zwycięstwo i największą klęskę Napoleona. W mniejszym wymiarze pojawiają się trzy inne starcia: oblężenie Tulonu (wrzesień–grudzień 1793), bitwa pod piramidami (21 lipca 1798) i bitwa pod Borodino (7 września 1812). Sposób walki przedstawiony w filmie ma niewiele wspólnego z tym, jak wyglądały starcia zbrojne w trakcie wojen rewolucyjnych i napoleońskich. Jedynym jednoznacznie pozytywnym elementem scen batalistycznych jest ich naturalizm (np. scena śmierci konia Napoleona pod Tulonem). Realistycznie przedstawiono także pojedyncze elementy sztuki wojennej, np. czworoboki z bitwy pod Waterloo.

Joaquin Phoenix w 2018 r. (fot. Harald Krichel, CC BY-SA 3.0)

Z filmu nie dowiemy się, dlaczego Napoleon słynie jako jeden z najwybitniejszych wodzów w historii świata, nie poznamy tajników jego dowodzenia czy motywacji żołnierzy – samo tylko pokazanie rozdawania przez Bonapartego chleba w Rosji to zdecydowanie za mało. Z perspektywy przeciętnego widza niezrozumiała może być scena spotkania powracającego z Elby Napoleona z 5 pułkiem piechoty – fabuła filmu nie wyjaśnia, z czego miałby wynikać entuzjazm żołnierzy wobec osoby cesarza.

W przypadku bitwy pod Austerlitz nie zgadza się właściwie nic. Zamiast słońca Austerlitz mamy ponurą pogodę, zamiast heroicznej obrony prawego skrzydła przez Francuzów i zdobycia wzgórza Pratzen mamy przyczajonych żołnierzy Napoleona zastawiających pułapkę na wojska koalicji. W myśl filmowego scenariusza Bonaparte nie wygrał tej bitwy dzięki kunsztowi dowodzenia i męstwu swoich ludzi, lecz przez zastosowanie podstępu polegającego na zwabieniu przeciwnika na zamarznięte jeziora, a następnie ich ostrzelaniu. W rzeczywistości nie były to nawet jeziora, lecz stawy o głębokości ok. metra, w których hodowano ryby przeznaczone m.in. dla austriackiego dworu.

Lód faktycznie się załamał, powodując chaos w szeregach rosyjskich wojsk (nie austriackich, jak chce film), lecz po bitwie znaleziono w wodzie jedynie kilka końskich trupów oraz ciała dwóch lub trzech żołnierzy. Zresztą Francuzi pomagali Rosjanom wydostawać się z wody i brali ich potem do niewoli. Historia o znacznej liczbie utopionych żołnierzy to legenda, która powstała zresztą dość szybko, niemniej największe oddziaływanie miała na… właściciela stawów, ponieważ dwór zerwał kontrakt, gdyż nie chciano na nim podawać ryb żerujących podobno na trupach żołnierzy.

„Pole bitwy jest miejscem, gdzie króluje chaos. Zwycięża ten, kto potrafi ujarzmić ten chaos, zarówno jego własny, jak i przeciwnika”

Filmowe Waterloo to bitwa będąca połączeniem dziwnej wariacji na temat sztuki wojennej początku XIX wieku z I wojną światową. Początkowo obie strony znajdują się w okopach, wymieniając się ogniem artyleryjskim. Wyglądało to bardziej tak, jakbyśmy znajdowali się pod belgijskim Ypres sto lat później… Potem Francuzi przystępują nagle do natarcia, a postać marszałka Neya (?) prowadzi szarżę kawalerii i jest to chyba jedyny w pełni realistyczny moment ze scen batalistycznych w całym filmie. Obie przedstawione przez Scotta bitwy wyglądają bardziej jak ustawka kibiców z użyciem XIX-wiecznej broni niż starcia wojsk z epoki napoleońskiej, w których liczyło się utrzymanie szeregu i sprawność wykonywania manewrów zazwyczaj w ściśniętych formacjach – linii lub kolumnie. Jak opisał to polski oficer tego okresu Jan Weyssenhoff: „Francuska instrukcja musztry jest określona geometrycznymi wyobrażeniami – trzeba było zatem dać dokładne pojęcie linii, kątów itd.”. Filmowe bitwy są od tego bardzo odległe – zarówno Austerlitz, jak i Waterloo, to zupełny chaos, w którym oddziały kawalerii są przemieszane z piechotą, żołnierze wybiegają z okopów jak gdyby nigdy nic, artyleria zaś odgrywa kluczową rolę i strzela na dalekie dystanse (choć faktycznie odpowiadała ona za znaczny odsetek strat, jej rola jest raczej przeceniona).

Napoleon ze swymi żołnierzami w obozie dzień przed bitwą pod Austerlitz; obraz autorstwa Louisa François Lejeune’a (ze zbiorów Musée de l’Histoire de France, nr inw. MV 6858, MI 256)

Ale największym absurdem z punktu widzenia historii wojskowości jest osobiste uczestnictwo Napoleona w walce. O ile rzeczywiście brał on udział w ataku na Tulon (i został nawet raniony bagnetem w nogę), o tyle już jako generał nie ryzykował życiem na pierwszej linii – poza wyjątkami, jakimi były sytuacje spod Arcole i Lodi z I kampanii włoskiej. Bynajmniej nie oznacza to, że Bonaparte uchylał się od niebezpieczeństwa, wręcz przeciwnie – pod Pruską Iławą w 1807 roku trwał na miejscu dowodzenia mimo zagrożenia ze strony rosyjskich kozaków, pod Ratyzboną w 1809 roku został raniony w kostkę kulą karabinową, a pod Montereau w 1814 roku osobiście odpowiadał za prowadzenie ognia przez jedną z baterii artylerii. Niemniej, żadnej z tych scen nie ma w filmie Scotta, za to postać Phoenixa uczestniczy w szarży pod Borodino, znajduje się także na pierwszej linii pod Waterloo, będąc cały czas na muszce angielskiego snajpera, chcącego początkowo zastrzelić go z dystansu absurdalnego z punktu widzenia realiów epoki.

„Aby pisać historię, trzeba być więcej niż człowiekiem, ponieważ autor trzymający pióro wielkiego sędziego powinien być wolny od wszelkich uprzedzeń, interesów lub próżności”

„Napoleon” poległ na całym froncie – zarówno jako dzieło filmowe, jak i biografia cesarza Francuzów. Słaby scenariusz, widoczne cięcia montażowe czy pojawiające się nieścisłości powodują, że trudno jest mi polecić to dzieło. Główny bohater to postać w niewielkim stopniu podobna do swojego historycznego pierwowzoru. Dzieło Ridleya Scotta to bardziej ekranizacja XIX-wiecznej brytyjskiej czy burbońskiej propagandy pokazującej Bonapartego jako tyrana, „korsykańskiego potwora”.

Powrót Napoleona z Elby na obrazie Charles’a de Steubena, 1818 r. (obraz z kolekcji prywatnej)

Zresztą, już na planszach początkowych widnieje informacja, że „korsykański oficer” Napoleon Bonaparte (brakuje jedynie zastosowania pierwotnej pisowni jego nazwiska – Buonaparte) ma szansę na karierę dzięki rewolucji. Opis ten żywcem wyjęty jest z dzieł spod znaku czarnej legendy, negującej francuskość późniejszego cesarza Francuzów. Puszczając wodze fantazji, można powiedzieć, że gdyby przeciwnicy Napoleona na początku XIX wieku mieli możliwość nakręcenia filmu, najpewniej niewiele różniłby się od tego, co możemy zobaczyć teraz w kinach. Co ciekawe, reżyser nie pokazuje historycznych wydarzeń, z których rzeczywiście mógłby zbudować obraz okrutnego Napoleona (np. wojna w Hiszpanii, rozstrzeliwanie mieszkańców Moskwy czy słynna rozmowa z Metternichem w Dreźnie z 1813 roku).

„Kiedy ludzie przestają narzekać, przestają myśleć”

Jako historyk, ale także miłośnik epoki napoleońskiej, jestem głęboko rozczarowany, gdyż trudno uznać ten film za reklamę tego okresu w dziejach, która zachęci publiczność do zainteresowania się wydarzeniami z przełomu XVIII i XIX wieku. Spowoduje raczej wysyp tekstów mocno krytycznych wobec Napoleona, jak np. artykuł opublikowany na łamach Vogue’a. Przed premierą, mimo pojawiających się licznych znaków ostrzegawczych, życzyłem temu filmowi jak najlepiej. Teraz jestem daleki od tej postawy, gdyż istnieje spore ryzyko, że obraz Bonapartego à la Scott zadomowi się w umysłach ludzi co najmniej na jakiś czas.

Jestem rozczarowany tym bardziej, że filmem, dzięki któremu Scott się wybił, był „Pojedynek” z 1977 roku – obraz także osadzony w epoce napoleońskiej, co więcej – opowiadający losy dwóch francuskich oficerów. Do dzisiaj stanowi on jedno z lepszych przedstawień tego okresu. Choć akcja obejmuje w nim – podobnie jak w „Napoleonie” – wiele lat (1800–1815), to jednak odznacza się on dbałością o detale i dobrze zarysowanymi postaciami – a zatem elementami, których deficyt jest w „Napoleonie” aż nadto widoczny.

Jak powiedział Talleyrand „Uważaj na pierwsze wrażenia, często są słuszne”. „Napoleon” jest wielką straconą szansą i rozczarowaniem. Film Scotta nie jest produkcją ani dla miłośników epoki napoleońskiej, bo za dużo w nim błędów faktograficznych, ani też dla przeciętnego odbiorcy, gdyż po prostu nie jest to dobrze opowiedziana historia. Mam nadzieję, że zapowiadany serial Stevena Spielberga o cesarzu Francuzów wypadnie znacznie lepiej.

***

Cytaty ze śródtytułów są prawdziwymi słowami wypowiedzianymi przez Napoleona bądź tylko mu przypisywanymi.

Skomentuj. Jesteśmy ciekawi Twojej opinii!