Ile nieudanych projektów broni stworzono podczas ostatniej wojny światowej? Tego nie wie nikt. Warto jednak przyjrzeć się choć kilku z nich, by docenić, jak daleko byli gotowi pójść niektórzy konstruktorzy w poszukiwaniu zwycięstwa.

Łatwo pisać o udanych konstrukcjach. Każdy chętny bez problemu znajdzie tony literatury, setki stron czy godziny nagrań dotyczących interesującej go maszyny. Wystarczy spojrzeć, jak wiele publikacji powstało o czołgu Sherman, myśliwcu Spitfire czy choćby karabinie maszynowym MG-42.

Znacznie trudniej jest pisać o konstrukcyjnych porażkach, choć było ich nieskończenie więcej od trafionych pomysłów i ich dobrej realizacji. Czasami dany projekt umierał jeszcze na papierze, czasem dopiero na etapie prototypu. W niektórych przypadkach podejmowano nawet produkcję seryjną, jednak życie boleśnie weryfikowało teoretyczne założenia. Historycy czy entuzjaści są o wiele mniej skłonni do opisywania historii rozwoju takich konstrukcji.

Jeszcze jeden artykuł o Tygrysie? Nie tym razem! (fot. Hohum, CC BY 3.0)

Na przeszkodzie staje o wiele mniejsza ilość materiału źródłowego, a opisywanie nieudanych eksperymentów i nietrafionych konstrukcji generuje często mniejsze zainteresowanie publiczności niż kolejna książka o Tygrysach, co ma swoje bardzo wymierne konsekwencje finansowe. Mimo wszystko spróbujmy przyjrzeć się kilku broniom z lat II wojny światowej o dosyć dyskusyjnej przydatności praktycznej.

Pistolet dla wyzwolicieli

Ta opowieść rozpoczyna się pod koniec marca 1942 roku w USA, kiedy to Joint Psychological Warfare Committee podjął decyzję o rozpoczęciu prac nad prostym pistoletem nadającym się do masowej produkcji i dystrybucji wśród członków ruchów oporu w Europie i Azji. Musiał on być tani i prosty w obsłudze, tak by poradził sobie z nim ktoś bez jakiegokolwiek przeszkolenia czy wiedzy technicznej. Ponadto jego konstrukcja musiała uwzględniać realia wojennej ekonomii, tj. nowa broń musiała być produkowana poza istniejącymi już zakładami zbrojeniowymi, przeciążonymi zamówieniami na bardziej konwencjonalne systemy uzbrojenia.

15 maja 1942 roku podpisano umowę na produkcję miliona .45 Flare Projector, czyli pistoletów sygnałowych kalibru 11,43 mm, jak dla niepoznaki określano nowy pistolet. Konstrukcja ta przeszła do historii pod bardziej chwytliwą nazwą Liberator.

Pod względem konstrukcyjnym FP-45 stanowił kwintesencję technicznej prostoty zbrojeniowej i wojennych oszczędności materiałowych. Ten pistolecik składał się z zaledwie 23 części (w większości metalowych wytłoczek) łączonych nitami i (sporadycznie) za pomocą punktowego spawania. Broń wyposażono w bardzo prymitywne przyrządy celownicze, które jednak były zasadniczo zbędne, jako że „Liberator” miał niegwintowaną lufę.

Rysunkowa instrukcja obsługi Liberatora

Brak celności mógł być cokolwiek kłopotliwy dla użytkownika, gdyż FP-45 był bronią jednostrzałową bez jakiegokolwiek wbudowanego mechanizmu wyrzucającego łuskę. Użytkownik musiał po każdym strzale ręcznie wybić łuskę za pomocą małego stempelka (lub np. ołówka), a następnie włożyć nowy nabój z niewielkiego pudełeczka umieszczonego w uchwycie broni, jednocześnie ręcznie napinając iglicę. Z powodu takich a nie innych parametrów Liberator szybko zyskał wątpliwą sławę bezpośredniego aplikatora pocisku do czaszki a nie prawdziwej broni.

17 czerwca 1942 roku wytwórca broni, zakład zajmujący się w czasie pokoju produkcją lamp samochodowych dla General Motors, ogłosił koniec produkcji. Milion Liberatorów czekało na dostarczenie do członków ruchu oporu. Połowa produkcji trafiła do Wielkiej Brytanii, gdzie większość egzemplarzy przeleżała kilka lat w magazynie, a potem trafiła do huty lub też na dno Morza Irlandzkiego. Powód? Nikt tak naprawdę nie zapytał wojskowych, czy potrzebują takiej broni.

Nie wchodząc w detale, w 1942 roku największym problemem brytyjskich służb specjalnych było niewielkie tempo przerzucania broni do okupowanej Europy, a nie jej brak. Zostawiając nawet na boku tony materiałów wybuchowych czy niezastąpionych pistoletów maszynowych Sten, Special Operations Executive (SOE) dysponowała mnóstwem pistoletów i rewolwerów pochodzących z darów, zakupów czy pozyskanych dzięki Home Guard. Każdy z nich miał o wiele większą celność, zasięg skuteczny i szybkostrzelność od FP-45, nadającego się zasadniczo wyłącznie do użycia z przyłożenia. Zresztą, skoro ktoś zbliżył się już do celu na tak niewielki dystans, czemu miałby używać hałaśliwego pistoletu zamiast noża?

Jak się już zapewne domyślacie, Liberator nie zrobił kariery także na Pacyfiku i Dalekim Wschodzie. Cały projekt skończył się spektakularną klapą, a sam JPWC został rozwiązany w grudniu 1942 roku.

Zabawy z rakietami

Nie rozminę się zbytnio z prawdą, stwierdzając, że zasadniczo każde większe państwo biorące udział w II wojnie światowej przeżywało swój okres fascynacji rakietami, których renesans umożliwiły postępy w chemii i metalurgii. To tak jak dziecko otrzymujące do ręki nową zabawkę, wojskowi chcieli szybko sprawdzić, co można zrobić z tymi nowymi możliwościami.

Wyniki owych zabaw były dość zróżnicowane. Z jednej strony pojawiły się dzięki nim zabójcze rakiety niekierowane powietrze-ziemia czy ziemia-ziemia, wyrzutnie rakiet przeciwpancernych czy (średnio udany) jednorazowy myśliwiec przechwytujący Ba-349 Natter (rakieta uzbrojona w rakiety!). Obok nich znajdziemy jednak takie konstrukcje jak transporter opancerzony z awaryjnym napędem rakietowym lub jednoosobowy kierowany pocisk MXY7 Ohka, które wykazały się – mówiąc łagodnie – ograniczoną przydatnością i skutecznością. Wszystkie one bledną jednak wobec konstrukcji zwanej „Panjandrum”.

Panjandrum (fot. Imperial War Museum, nr kat. IWM FLM 1627, IWM Non Commercial Licence)

Ta historia zaczyna się na plaży w Dieppe. To tam 19 sierpnia 1942 roku alianci przeprowadzili próbną inwazję zakończoną spektakularną klęską z powodu błędnego rozpoznania niemieckich umocnień i ogólnego niewłaściwego przygotowania i wyposażenia sił inwazyjnych. Jednym z ważniejszych wniosków wyciągniętych z owej porażki była paląca konieczność przygotowania środków do rozbijania solidnych przeszkód (mury, ściany, zapory przeciwpancerne) mogących stanąć na drodze sił inwazyjnych.

Według obliczeń, opartych o dane wywiadu i doświadczenia spod Dieppe, ładunek niezbędny do usunięcia każdej spodziewanej przeszkody musiał być dosyć spory, ot drobne 1800 kilogramów. O ile zgromadzenie takiej ilości materiałów wybuchowych nie było najmniejszym problemem, to z pewnością było nim dostarczenie takiej ich masy do celu. Jak przenieść prawie dwie tony materiałów wybuchowych przez plażę smaganą ogniem broni maszynowej i artylerii i sprawić, by sam ładunek nie zdetonował przedwcześnie, a ewentualna obsługa przeżyła zadanie?

Film z testów Panjandrum ze zbiorów Imperial War Museum, nr kat. ADM 1038

Rozwiązaniem miało być zastosowanie rakiet. Nikt nie myślał co prawda o zbudowaniu gigantycznej rakiety niekierowanej o głowicy bojowej cięższej niż tej w V-2, jednak proponowana konstrukcja była równie niecodzienna. W połowie 1943 roku rozpoczęto prace nad rakietową bronią szturmową składającą się z dwóch kół z przymocowanymi do nich rakietami napędzającymi, a złączonymi stalową skrzynią zawierającą materiał wybuchowy. W teorii załoga barki desantowej miała sama wycelować dziobem w przeszkodę, opuścić rampę i odpalić Panjandrum w kierunku celu, a następnie podziwiać eksplozję.

W teorii całość brzmiała logicznie i sensownie, ale jeśli zaczynasz powątpiewać w tym momencie – Drogi Czytelniku lub Droga Czytelniczko – w umysłową sprawność ówczesnych decydentów, pragnę przypomnieć, że w czasie wojny Brytyjczycy testowali i rozwijali z powodzeniem różne rodzaje uzbrojenia, także te z wykorzystaniem cukierków anyżowych, rozpuszczalnej aspiryny, kondomów i piłeczek golfowych. Na tym tle bomba na kołach obwieszonych rakietami naprawdę nie prezentowała się źle.

Film z testów Panjandrum ze zbiorów Imperial War Museum, nr kat. ADM 1038

Niestety, testy wykazały kompletną niestateczność całej konstrukcji. Głównym winowajcą były właśnie rakiety, odpalające w różnym tempie i generujące niejednorodny ciąg, mające także zadziwiającą skłonność do urywania się i podróży w różne strony. W styczniu 1944 roku cały projekt zastopowano, traktując Panjandrum jako kolejną ciekawą, acz niemożliwą do zrealizowania ideę.

Latające czołgi

Ta część niniejszego artykułu poświęcona jest latającym czołgom. Nie chodzi tu jednak ani o ciężko opancerzone samoloty i śmigłowce szturmowe, ani o przewożone drogą powietrzną czołgi Locust czy Tetrarch, tylko o rzeczywiście latające pojazdy pancerne.

Okładka działająca na wyobraźnię nie tylko w USA

W lipcu 1932 roku na łamach amerykańskiego miesięcznika „Modern Mechanics” pojawił się dość ciekawy artykuł o latających czołgach projektu Johna Waltera Christiego. W jego wyobraźni dołączenie do czołgu (również jego konstrukcji) skrzydeł, ogona i napędzanego czołgowym silnikiem śmigła było prostym, łatwym i skutecznym sposobem na zwiększenie mobilności broni pancernej. Taki pojazd startowałby o własnych siłach, pokonywałby pewien dystans drogą powietrzną, a następnie lądowałby w miejscu docelowym. Po błyskawicznym zrzuceniu oprzyrządowania służącego do lotu wóz mógłby bez przeszkód pełnić swą misję już w bardziej konwencjonalny sposób.

Ku rozczarowaniu konstruktora nikt w USA nie potraktował jego idei poważnie, więc US Army nigdy nie otrzymała latających czołgów. Sama idea znalazła jednak pewien oddźwięk w Wielkiej Brytanii, Japonii i Związku Sowieckim. O ile w dwóch pierwszych państwach całość zatrzymała się na etapie prototypów, Sowieci przeprowadzili rzeczywistą próbę latania czołgiem!

Choć to Niemcy rozsławili wojska powietrznodesantowe na cały świat, w dwudziestoleciu międzywojennym to Rosjanie wiedli prym w tej dziedzinie. Stalin bez wytchnienia szykował się do podboju Europy i świata, przygotowując np. jednostki desantowe mające w swym składzie ludzi mówiących choćby po hiszpańsku, tak by w odpowiedniej chwili móc błyskawicznie ruszyć na Zachód. Nic więc dziwnego, że pierwsze próby transportu pojazdów pancernych drogą powietrzną (tankietka podwieszana pod samolotem) miały tam miejsce już w 1932 roku.

Ta dosyć tradycyjna metoda pozwalała na wsparcie desantu powietrznego bronią pancerną, decydenci narzekali jednak, że lądujący samolot transportowy może zostać zbyt łatwo zniszczony. Trzeba było więc znaleźć inny sposób dostarczenia czołgu na lądowisko.

W 1936 roku przeprowadzono dosyć ciekawe testy przy użyciu bombowców TB-3 i lekkich czołgów pływających T-37A. Chcąc uniknąć czasochłonnego i niebezpiecznego lądowania, Sowieci próbowali zrzucić czołg prosto do wody z nisko lecącego samolotu bez użycia spadochronów. Ot, leci samolot, zwalnia pojazd – i plum. A raczej łup!, gdyż czołgi pękały przy uderzeniu w wodę. Cały plan trzeba było więc odłożyć na półkę. Na szczęście, istniała alternatywa.

Gdy do ZSRS dotarły wieści o koncepcji Christiego, podjęto natychmiastową próbę jej realizacji. Już w sierpniu 1932 roku przygotowano wymagania teoretyczne, a w następnym roku przygotowano stosowne rysunki i niewielki model pokazowy. Całość składała się ze zmodyfikowanego czołgu BT-2 ze skrzydłami, ogonem i śmigłem mocowanym bezpośrednio do otworu w tylnej płycie kadłuba. Specjalna komisja uznała jednak całą ideę za poronioną i w maju 1933 roku wszelkie prace nad tą konstrukcją zostały przerwane, acz warto wspomnieć, że gdzieś po drodze w głowach inżynierów zdążył wykiełkować pomysł czołgu wyposażonego w wirnik i silnik napędzający śmigło (tzw. autożyro/wiatrakowiec), który również nie zyskał uznania decydentów.

Model A-40 KT. W rzeczywistości podczas swojego jedynego lotu wóz nie posiadał wieży

Opowieść o „latających czołgach” ze Wschodu najprawdopodobniej by się na tym skończyła, gdyby nie „Wielka Wojna Ojczyźniana”. W obliczu kolejnych klęsk Sowieci byli gotowi sięgnąć po różne desperackie środki walki (jak choćby psy przeciwpancerne), byle tylko powstrzymać ofensywę Niemiec i ich sojuszników. Dzięki temu powrócono do pomysłu skrzydlatych wozów pancernych, choć w lekko zmienionej formie.

W grudniu 1941 roku rozpoczęto prace nad zestawem nośnym dla czołgu lekkiego T-60. Tym razem chodziło wyłącznie o dodanie skrzydeł i sterów, bez jakiegokolwiek napędu, co czyniło z maszyny swoisty szybowiec. Prace przebiegały w dużym pośpiechu i już w sierpniu 1942 roku A-40 KT, bo tak nazwano ten niezwykły zestaw, mógł rozpocząć pierwsze próby. Na początku sprawdzano, czy czołg wytrzyma holowanie z prędkością 110 km/h, później rozpoczęto ograniczone testy sterowności i stateczności, wznosząc trzykrotnie całą konstrukcję na wysokość ok. 4 metrów. Ku zadowoleniu projektantów okazało się, iż kierowca-pilot może dość sprawnie kierować swoim czołgiem-szybowcem, oczywiście mając na uwadze pewną jego niezdarność.

Schemat konstrukcji A-40 KT (rys. Kaboldy, CC BY-SA 3.0)

2 września 1942 roku przystąpiono do pierwszej próby holowania za specjalnie zmodyfikowanym bombowcem TB-3. W celu zmniejszenia masy szybowca. Wieża T-60 została zdjęta, w pojeździe znajdowała się tylko jedna osoba, a do zbiorników zatankowano minimalną ilość paliwa. Start przebiegł udanie, niemniej szybko zaczęły się problemy…

Winowajcą lub winowajcami okazał się personel instytutu, w którym testowano model A-40 KT w tunelu aerodynamicznym. Nie wiadomo dlaczego, tworząc model szybowca, zapomniano o odwzorowaniu stalowych linek wzmacniających konstrukcję, jak też o gąsienicach. Testy aerodynamiczne przebiegły pomyślnie, jednak prawdziwy szybowiec za nic nie chciał – z przyczyn oczywistych – zachowywać się w powietrzu tak jak model w tunelu.

Pilot TB-3 bardzo szybko zauważył, że cały zestaw (samolot + szybowiec) nie chce wznieść się wyżej niż 40 metrów mimo lotu z prędkością ok. 130 km/h. A-40 KT stawiał znaczny opór aerodynamiczny i działał jak kotwica, spowalniając bombowiec. Próba przyspieszenia doprowadziła do przegrzania podrasowanych silników, a TB-3 zaczął powoli, lecz nieubłaganie zbliżać się do ziemi.

W tej sytuacji zdecydowano się na awaryjne wyczepienie szybowca. A-40 KT, pilotowany na szczęście przez zawodowego pilota doświadczalnego, a nie zwykłego pancerniaka, sprawnie usiadł na pobliskim lotnisku, doprowadzając przy tym do zaalarmowania lotniskowej baterii przeciwlotniczej, niespodziewającej się tak nietypowego gościa. Na szczęście całą sprawę załatwiono bez jednego wystrzału.

Test wskazał wyraźnie, że właściwości lotne szybowca są niewystarczające, a dostępne samoloty holujące są zbyt słabe, by zapewnić całemu zestawowi odpowiednią prędkość i wysokość lotu. Mimo pewnych propozycji modyfikacji program sowieckich latających czołgów bezapelacyjnie zamknięto.

Ledwo zaczęliśmy – a tu podsumowanie

Niestety, w tym momencie wypada zakończyć niniejszy artykuł. Poza jego ramami muszą pozostać choćby lodowe lotniskowce, gołębie naprowadzające bomby czy uzbrojone nietoperze. Ufam, że osoby zainteresowane tą tematyką znajdą niezbędne informacje na własną rękę.

Skrótowa historia trzech projektów – Liberator, Panjandrum i A-40 KT – stanowi drobne przypomnienie o tym, że historia uzbrojenia nie składa się wyłącznie z pasma sukcesów, ale także (a może przede wszystkim) z licznych porażek, wychodzących na światło dzienne niekiedy całe lata po zakończeniu testów. Prostota konstrukcji może być wadą, hurraoptymistyczne stawianie na nowe technologie jest bardzo ryzykowne, a niektóre gazetowe projekty powinno się pozostawić w spokoju.

Mimo niepowodzeń wspomniane projekty są ważną pamiątką po wielu utalentowanych konstruktorach, będąc swoistym pomnikiem ludzkiej kreatywności, niewątpliwie zasługującej na docenienie, a co najmniej na poświęcenie im chwili uwagi przez współczesnych.

Bibliografia

Skomentuj. Jesteśmy ciekawi Twojej opinii!