7 września 2024 roku w ramach Malta Festival w parku na terenie Chwaliszewa (które dziś jest częścią Poznania) odsłonięto niezwykły pomnik. To rzeźba autorstwa Alicji Białej upamiętniająca wiedźmę z Chwaliszewa, spaloną na stosie w 1511 roku. Pomnik, którego powstanie zainspirowała aktywistka Ewa Łowżył z Chóru Czarownic, stoi niedaleko miejsca szesnastowiecznej egzekucji domniemanej czarownicy. Śmierć anonimowej „wiedźmy z Chwaliszewa” była pierwszym poświadczonym źródłowo przypadkiem spalenia na stosie czarownicy na ziemiach polskich. Pomnik ma formę kobiecej postaci o gładkiej, pozbawionej rysów twarzy. Wykonano go z wypolerowanego metalu, dzięki czemu pełni on funkcję lustra: wpatrujący się w niego przechodnie widzą w nim swoje własne odbicie, co stanowi przypomnienie o tym, że oni również mogliby stać się ofiarami, sprawcami lub „osobami biernymi, które przyglądają się przemocy i nie reagują”.
Jako historycy procesów o czary w Polsce nie mamy zamiaru krytykować takiego przedstawienia wiedźmy z Chwaliszewa czy ubolewać nad zawłaszczeniem wizerunku wiedźmy jako takiej przez współczesny feminizm. Wręcz przeciwnie. Na podstawie przeprowadzonych przez nas badań wiemy, że wizerunek wiedźmy był wykorzystywany jako zwierciadło aktualnych w danym momencie problemów przez kilkaset ostatnich lat: w XVIII i XIX wieku służył myślicielom doby oświecenia i pozytywizmu za dowód na perfidię jezuitów; dla słowianofilów i folklorystów z XIX i XX wieku stanowił istotny składnik w repozytorium pradawnej kultury ludowej; w latach 50. XX wieku w oczach propagandystów doby stalinizmu wiedźma uosabiała z kolei dzielny, chłopski opór wobec feudalnego wyzysku. W najnowszej odsłonie wizerunek polskiej wiedźmy służy co najmniej wzmocnieniu kobiet.
Utożsamiamy się z uczestniczkami i uczestnikami Strajku Kobiet z 2020 roku i ich hasłem: „Jesteśmy córkami czarownic, których nie zdołaliście spalić”. Do łez porusza nas wściekłość Chóru Czarownic, recytującego z podniesionymi w górę pięściami: „Milion nas tak teraz stoi, żadna z nas się już nie boi”. Przez kilkaset lat wiedźma (zarówno w Polsce, jak i w pozostałych krajach Europy) stanowiła symbol tego, czego patriarchat bał się w kobietach: ich seksualności, ciał, gotowości do odrzucenia uległości względem mężczyzn i bronienia własnych granic. To niesamowite móc oglądać, jak ten dawny symbol zła stał się dla kobiet XXI wieku źródłem siły.
Ale jako badacze, mający łącznie ponad trzydzieści lat doświadczenia w badaniach nad polskimi procesami o czary i przywracaniu głosu domniemanym wiedźmom, w pierwszej kolejności winni jesteśmy jednak szacunek zmarłym – kobietom, które zginęły w wyniku procesów o czary i które nie są już w stanie świadczyć o samych sobie. Czcimy pamięć o nich, starając się przedstawiać je takimi, jakimi były: nie jako bohaterki ani winowajczynie, nie jako „kobiety, które wiedzą” (jak rozumieć można określenie „wiedźma” i cały motyw przewodni tegorocznego Malta Festival), ale też nie jako głupie „zabobonicce”, tylko jako zwyczajne, skomplikowane istoty ludzkie. Ich życie i śmierć nie przystają do współczesnych ideologii, nie naszej wygodzie miały bowiem służyć.
Niniejszy tekst zarysowuje to, kim były kobiety oskarżane o czary we wczesnonowożytnej Polsce. Na początek jednak dwie uwagi ogólne.
Po pierwsze: kobiety, których życie i okoliczności śmierci badamy, nigdy nie nazywały same siebie wiedźmami. Łatka „wiedźmy” nadawana była im w wyniku długiego procesu składającego się z narastających względem nich podejrzeń, oskarżenia przed sądem i (zdecydowanie zbyt często) wyroku skazującego. Co więcej, określenie to najczęściej w ogóle nie pada w protokołach sądowych z polskich procesów o czary. „Wiedźmy” z Chwaliszewa w źródłach zwyczajnie nie ma. Z reguły kobietę oskarżaną o uprawianie czarów nazywano z łacińska malefica („kobieta czyniącą zło”) lub po polsku czarownica. Bano się czarownic i nienawidzono ich, ponieważ podejrzewano je o wyrządzanie przy pomocy czarów krzywdy ludziom (szczególnie dzieciom) i zwierzętom (przede wszystkim krowom), a nie dlatego, że miały jakąś rzekomą wiedzę z zakresu duchowości, medycyny czy zielarstwa.
Po drugie: zdecydowaną większość osób, które rzekomo parały się czarami, stanowiły kobiety. W przypadku Polski dziewięć na dziesięć osób skazanych za czary pomiędzy pierwszym procesem w 1511 roku a formalnym zakazem stosowania tortur w procesach o czary, uchwalonym przez sejm w 1776 roku, stanowiły kobiety. Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że oskarżenia o uprawianie czarów i palenie skazanych czarownic na stosach były zarówno przejawem, jak i narzędziem patriarchatu i mizoginii wykorzystywanym w celu podporządkowania kobiet mężczyznom. Jakakolwiek analiza polskich procesów o czary musi zawsze wychodzić od tego faktu.
Ale poza tym, że w większości były kobietami, polskie domniemane czarownice bardzo się od siebie różniły. Niektóre były młode, inne w średnim wieku lub wręcz stare; były pannami, mężatkami i wdowami; w większości rekrutowały się ze stanu chłopskiego (jak większość Polaków w tamtym okresie), ale również mieszczańskiego i – bardzo rzadko – szlacheckiego. Aby lepiej pokazać, jak bardzo były od siebie odmienne, prezentujemy cztery krótkie biogramy kobiet oskarżonych o czary przed sądami w dawnej Polsce.
Dorota Gnieczkowa, sądzona w 1544 roku w Poznaniu. Prawdziwa „kobieta wiedząca”
Jak już wspomnieliśmy, zaledwie niewielki odsetek kobiet oskarżanych o czary we wczesnonowożytnej Polsce stanowiły znachorki lub zielarki. Jedną z tych nielicznych była właśnie Dorota Gnieczkowa. Z jej zeznań (złożonych przed sądem, na torturach) dowiadujemy się, że znała ona najróżniejsze zaklęcia: wiedziała, jak pomóc ludziom w zakochaniu się w sobie i jak „ostudzić” związek; jak doprowadzić do poronienia niechcianej ciąży; jak znaleźć zagubiony lub skradziony skarb; jak „naprawiać” zepsute piwo i mleko; a także jak chronić gospodarstwo przed pożarem i burzami. A oto jeden z przykładów jej rozległej wiedzy medycznej: aby ochronić swoje krowy przed ukradzeniem im mleka przez czarownice, najpierw trzeba było przygotować mieszankę składającą się z jajka, gorczycy i miodu. Następnie należało uczynić nad krową znak krzyża i wyrecytować: „Czarownico, drzewiej ty mej krowie użytku nie odymiesz, ależ s niej święty Boży krzyż symiesz, a odejmiesz miodowi miedźwność, gorczycy gorzkość, iżbyć tak było przeciwno moje bydlę, jako przeciwna czarownica z cudzołożnicą popowską miłośnicą miłemu Bogu, Pannie Maryjej. In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti”.

Pod wieloma względami Dorota Gnieczkowa była kobietą mądrą, wiedzącą – można powiedzieć, że w etymologicznym znaczeniu tego słowa, o którym wspominaliśmy wyżej: wiedźmą. Zakończyła życie oskarżona o czary, skazana i spalona na stosie poza obrębem poznańskich murów miejskich. Warto jednak zwrócić uwagę, że jej zaklęcia były wymierzone przeciwko czarownicom. To dość typowe zarówno dla Polski, jak i dla Europy jako takiej. Znachorki, które niekiedy trafiały na stos jako czarownice, we własnym mniemaniu były ich przeciwniczkami – broniły swoich sąsiadów przed złymi kobietami. Z tego też powodu ludzie (znów: przeważnie kobiety) szukali ich pomocy. Fakt ten komplikuje wszelkie uproszczone rozumienie czarownicy – albo jako dobroczynnej zielarki i uzdrowicielki, albo jako patriarchalnej demonizacji tej zielarki i uzdrowicielki, przekształconej w reprezentację kobiecego zła.
Regina Lewczykowa, sądzona w 1698 roku w Lublinie. Kobieta, która odrzucała uległość względem mężczyzn

Regina Lewczykowa była chłopką z Chrzanowa, wsi położonej około 50 kilometrów na południe od Lublina. Była mężatką w starszym wieku, jak się okaże, bardzo poważaną w miejscowej społeczności. Pewnego dnia jej sąsiad Wojciech, syn dawnego znajomego rodziny, oświadczył, że Reginie nie wolno już przeganiać swoich krów na pastwiska przez jego pola. W czasie sprzeczki Wojciech rzucił do Reginy, że jeśli spróbuje zrobić to ponownie, to „zje diabła”. Kobieta odpowiedziała mu ostro: „zjedz jego ty, boś ty młodszy”.
To typowa wiejska sprzeczka, z równie typowymi wiejskimi przekleństwami: „zjedz diabła” / „sam go zjedz”. Na tym zapewne cała sprawa by się skończyła, ale kilka miesięcy później Wojciecha zaczęły dręczyć niepokojące dolegliwości: jedna z jego nóg spuchła i dotknął jej paraliż. Mężczyzna przypomniał sobie wówczas przekleństwo rzucone przez Reginę (chociaż to on przeklął ją jako pierwszy) i doszedł do wniosku, że rzeczywiście sprawiła ona, że zjadł diabła i opętał go demon.
Proces, który wywiązał się w następstwie oskarżenia wysuniętego przez Wojciecha, miał wiele niezwykłych punktów zwrotnych – w tym fascynujące zeznanie jednego z przyjaciół Wojciecha, który opowiedział, jak ten udał się do wioskowego uzdrowiciela, aby przeprowadzono na nim egzorcyzm i wypędzono z niego „diabła”, a dowiedział się, że opętał go nie demon, ale „niechrzczeniec”, czyli duch dziecka zmarłego bez chrztu. Jedna rzecz w całej tej sprawie jest jednak jasna: Wojciech postrzegał Reginę jako zagrożenie (kogoś, kogo należy się obawiać, ponieważ pozostaje w sojuszu z mrocznymi siłami), tylko dlatego, że okazała się bardziej wygadana od niego – ośmieliła się mu postawić i stanąć w swojej obronie.
W tym konkretnym przypadku znalazło się wystarczająco wielu mężczyzn, którzy gotowi byli zaświadczyć przed sądem o niewinności Reginy (jej mąż, brat i kilku sąsiadów), aby ją ocalić. Sąsiedzi złożyli przed sądem oświadczenia takie jak: „Nigdy na tę białągłowę o czarach zadnych nie słychac, y nikt się na nię nie skarżył” czy „Mieszka u nas we wsi za dawnych czasow, ale się na nię nikt oto nie szkarzy”. Wspartej zeznaniami mężczyzn Reginy nie oddano na tortury i została w pełni uniewinniona (jej oskarżyciel musiał zapłacić niewielką grzywnę). W innych przypadkach jednak, gdy oskarżona o czary kobieta nie miała wsparcia ze strony licznego grona mężczyzn, często trafiała na tortury, po czym była skazywana na spalenie żywcem na stosie.

Gerusza Gnatsa, sądzona w 1624 roku w Gostomiu. Kobieta, która nie godziła się na znęcanie się nad nią
Epoka nowożytna była w Europie okresem niezwykle brutalnym, a przemoc (różnie rozumiana – od werbalnej, przez pobicia, na gwałtach i zabójstwach kończąc) była zjawiskiem znacznie powszechniejszym niż obecnie. Niejedno zachowanie, które dziś uznalibyśmy za ciężkie przestępstwo, 300 lub 400 lat temu uchodziło w najlepszym przypadku za czyn na poły kryminalny. Nikogo nie dziwiło, że mężczyźni biją żony i dzieci, a mieszczańska pani domu jest agresywna wobec chłopskiej służącej, czy że szlachta opiera swe relacje z poddanymi na przemocy.

Nie znaczy to jednak, że wszyscy godzili się na taki stan rzeczy. Przekonanie o realności czarów, podzielane przez wszystkie stany i warstwy społeczne, sprawiało, że mogły one jawić się niekiedy jako „broń słabych”, wykorzystywana do potajemnego zaszkodzenia osobie stojącej wyżej w hierarchii społeczno-stanowo-ekonomicznej. Czasem dowiadujemy się o tym aspekcie funkcjonowania czarów w świadomości społecznej, gdyż osoba uważająca się za ofiarę magii sama sugerowała taki obraz sytuacji. W innych przypadkach informacje docierają do nas od oskarżonych, którzy mówili o brutalnym traktowaniu przez innych, próbując usprawiedliwiać stosowanie przez siebie czarów. Jedną z takich osób była Gerusza Gnatsa, chłopka, która w 1624 roku stanęła w Gostomiu przed obliczami sędziów z pobliskiego miasteczka Kleczew.
Owa kobieta została oskarżona o stosowanie czarów przez swojego pana, szlachcica Adama Suzarzewskiego. Oświadczył on przed sądem, że jego poddana psuła i kradła mleko jego krowom, a także szkodziła jego zdrowiu. Gerusza, co niezwykłe, nie próbowała bronić się przed tymi zarzutami. Zamiast tego postanowiła wytłumaczyć sędziom, że zrobiła to, ponieważ Suzarzewski oraz jego żona regularnie ją bili. Fakt, że Gerusza skupiała na sobie tak szczególną uwagę członków szlacheckiej rodziny, może wskazywać na to, że pracowała w ich dworze – jak wspomnieliśmy wyżej, przemoc w takich stosunkach nie była niczym niezwykłym.
Gerusza Gnatsa nie była jedynym przypadkiem kobiety, która nie godziła się na znęcanie się nad nią. Polskie i europejskie czarownice przyznawały się do stosowania czarów z powodu doświadczanej przez nie przemocy znacznie częściej, niż można byłoby przypuszczać. Nie trzeba nawet szukać daleko – zaledwie kilka dni po procesie Gnatsy kleczewscy sędziowie rozpatrywali sprawę dwóch chłopek w innej pobliskiej wsi. Jedna z oskarżonych przyznała się do próby otrucia szlachcica, niejakiego Gałczyńskiego, ponieważ ten brutalnie ją pobił.
Zofia Janowska, sądzona w 1718 roku w Rzeszowie. Kobieta wiktymizowana przez mężczyzn
Niektóre z domniemanych czarownic były silnymi, rezolutnymi kobietami, tak jak Regina Lewczykowa. Inne były podejrzewane o posiadanie tajemnej wiedzy w zakresie właściwości ziół i używania zaklęć – tak było w przypadku Doroty Gnieczkowej. Niektóre z oskarżonych najlepiej określić jednak po prostu mianem ofiar (często, niestety, śmiertelnych) wykorzystywania i przemocy, typowych dla społeczeństw patriarchalnych. Przykładem takiej „czarownicy” może być Zofia Janowska, służąca w domu pewnego owdowiałego mieszczanina z Rzeszowa.
Sąd miejski z Rzeszowa potraktował Zofię wyjątkowo okrutnie, ponieważ oskarżono ją nie tylko o czary, ale też o świętokradztwo – wykorzystanie ciała Chrystusa w magii miłosnej. Po ogłoszeniu wyroku jej prawa ręka została ucięta i przybita do bram miejskich jako ostrzeżenie, a ona sama – spalona na stosie. Pana Zofii, który „pobieł [ją] kijem”, nie spotkała żadna kara.
W procesie tym nie ma nic optymistycznego, żadnej nadziei ani pozytywnej lekcji na przyszłość. Stanowi on jaskrawy przykład mizoginii. Pogrążona w rozpaczy i udręczona Zofia Janowska „stała się” czarownicą, ponieważ starała się wykorzystać zbawczą moc hostii do poprawy swojego życia doczesnego. Zamiast tego uruchomiła mechanizm oskarżenia o czary, co poskutkowało procesem, który pogorszył i tak złą już sytuację kobiety. Ofiara genderowej przemocy domowej stała się dodatkowo ofiarą genderowej przemocy sądowej – torturowana, okaleczona i spalona publicznie na stosie stanowić miała przestrogę dla innych kobiet.
Co można wynieść z polskich procesów o czary
Jak pokazują przytoczone przez nas historie, kobiety oskarżane o czary znacznie się od siebie różniły. Niektóre, jak Dorotę Gnieczkową, można bezpiecznie nazwać „kobietami, które wiedzą”, znającymi się na ziołach, zaklęciach i magii. Inne, jak Regina Lewczykowa, były „kobietami wiedzącymi” w odmienny sposób – nauczyły się lawirować w ramach systemu patriarchalnego. Utrzymywały one dobre relacje przynajmniej z niektórymi mężczyznami, nawet jeśli miało to na celu tylko ochronę ich samych. Jeszcze inne, jak Gerusza Gnatsa, stosować miały czary, aby mścić się za brutalne traktowanie, będące przejawem zarówno patriarchatu oraz mizoginii, jak i nierówności stanowych. Bez względu na to, czy Gnatsa rzeczywiście uciekała się do stosowania czarów czy też nie, jej wyznanie przed sądem stanowi dowód na to, że nie uważała obowiązującego systemu władzy za sprawiedliwy. Niektóre wreszcie, jak Zofia Janowska, były postaciami tragicznymi, okaleczonymi przez społeczeństwo, które uznało, że można je wykorzystać, a potem zniszczyć.
Patrząc na życiorysy ich wszystkich, nie sposób nie przyłączyć się do Chóru Czarownic i jego hymnu: „Twoja władza, twoja wiara / Moja wina, moja kara”. Domniemane czarownice, oskarżane w polskich procesach o czary, mogą i powinny służyć jako przypomnienie o świecie, który zostawiliśmy za sobą. Mamy jednak nadzieję, że czerpaniu inspiracji z historii tych kobiet towarzyszyć będą próby usłyszenia ich własnych głosów i nie pozostaną one jedynie zwierciadłem dla naszych współczesnych problemów.
Spośród wielu rzeczy, które podobają nam się w pomniku wiedźmy z Chwaliszewa autorstwa Alicji Białej, chcemy tu szczególnie zwrócić na jego wymiary: nie jest to rzeźba heroiczna, ale zwyczajna, ludzka. Mierzy zaledwie 166 centymetrów – tyle, ile przeciętna Polka. Jest to metaforyczna „babka” tych, które dziś twierdzą, że są „wnuczkami czarownic, których nie zdołaliście spalić”. I jak nasze prawdziwe babki, tak i ona wiodła życie całkowicie inne niż nasze – tak bardzo inne, że niekiedy trudno to sobie wyobrazić. Ale nie ustajemy w wysiłkach, by je poznać – przynajmniej tyle możemy zrobić dla naszych przodkiń.